top of page
Rajd skandynawski na Nordkapp
Trasa rajdu i uczestnicy

 

  1. Sebastian Pieczkowski

  2. Mirosław Neuman

  3. Wojciech Chyła

  4. Marek Orzechowski

 

Dzień pierwszy

Wyjazd w godzinach porannych w strugach deszczu. Od razu na pierwszy ogień do testów poszedł kombinezon przeciwdeszczowy z lidla za niecałą stówę i ochraniacze na buty. W Świerklanach wskoczyliśmy na A1 i rura do Pyrzowic. Przejaśniać zaczęło się za Częstochową a i tak czarne chmury mieliśmy za sobą aż do Suwałk. W okolicach Suwałk nocleg w pensjonacie, do tego ognisko z rozgrzewką, pierwsze wrażenia i komentarze. Kombinezon obstał, ochraniacze na buty miały się znacznie gorzej, buty zresztą też. Prysznic i spać.

Dzień drugi

Z samego rana przeorganizowanie bagażu w kufrach, śniadanie i wyjazd. Na niebie ani jednej chmurki. Jeszcze gdzieś w Suwałkach gubię okulary. Przejazd przez Litwę, Łotwę i Estonię przebiega sprawnie pomimo dużej ilości TIRów. Zatrzymujemy się w okolicach Parmu, gdzie znajdujemy camping. Rozbijamy obóz, Marek rozpoczął ceremonię odpalania piekielnej maszynki. Gdyby nie te komary…

Dzień trzeci

A miało być tak pięknie... Dojeżdżamy do Talina, do portu. Tam dowiadujemy się że dziś na promach nie ma miejsc. Trzeba rezerwować i to z przynajmniej dobowym wyprzedzeniem. Finowie okupują promy. Zdaje się ze nawet przyjeżdżają tu tankować paliwo. W ich torbach widać fajki i wódę. Rezerwujemy prom na następny dzień i jedziemy szukać noclegu, najlepiej gdzieś na plaży. Temperatura powietrza że aż asfalt się topi, my zresztą też. Bezskutecznie szukamy campingu, po pewnym czasie nie chce już nam się jeździć w tym upale. Rozbijamy biwak nad samym morzem i opróżniamy flaszeczkę na pocieszenie.

Dzień czwarty

Wstajemy wcześnie rano. Trzydzieści kilometrów do portu, ostatnie tankowanie za „normalną cene”. W porcie ładują nas do stalowego kolosa. Silnik zamruczał a pokład popadł w delikatne wibracje – ruszyliśmy. W Helsinkach upał. Jeździmy trochę po mieście. W Lahti zwiedzamy skocznie. Zamierzamy jechać dziś tyle ile się da, żeby nadrobić drogi straconej wczorajszą przerwą. Za Heinola dwupasmówka zmienia się w drogę jednopasmową, ruch prawie żaden więc nie przeszkadza nam zwężenie. Mijamy olbrzymie jeziora z olbrzymią ilością komarów, kilometry uciekają. W Vaskikello oglądamy dzwony na stacji benzynowej, orientujemy się że jest po północy a na niebie tylko szarówka. Po krótkiej naradzie stwierdzamy ze jedziemy dalej. Nad ranem oczy kleją się ze zmęczenia, gęsta mgła otula drogę – nie pomaga to w prowadzeniu. Zatrzymujemy się przy zbiorniku Uljuan na kawę i chwilę odpoczynku. Sprawdzamy mapy, do Oulu mamy niecałą stówę. Tam będzie kniec etapu! Nie mam pojęcia jakim cudem udaje mi się tam dojechać, pod koniec trasy zaczął siąpić orzeźwiający deszczyk, nawet było przyjemnie i cieszyłem się że pada. Dojeżdżamy do campingu, wynajmujemy domek i spać.

Dzień piąty

Spaliśmy jak zabici… wstaliśmy przed południem, było pochmurnie ale nie padało. Przed Rovaniemi zatrzymujemy się na tamie elektrowni wodnej, potem przerwa na posiłek na przystani rybackiej. W Rovaniemi  robimy małą sesję fotograficzną w niedającej się nieodczuć otoczce mikołajowej komercji. Świętego nigdzie nie widzieliśmy choć też za bardzo nie staraliśmy się go znaleźć. Mijamy w końcu koło podbiegunowe. Pogoda zaczyna być miej łaskawa. Wypróbowuję sposób z reklamówkami na butach, na to ochraniacze i w drogę.  Około osiemdziesiąt kilometrów za Rovaniemi przejeżdżamy (tak mi się wydaje) przez rodzaj lotniska zbudowanego na drodze, która w tym miejscu znacznie się rozszerza. Dalej krajobraz zrobił się pagórkowaty, przestało padać a niebo się przeczyściło. W pomarańczowym blasku "nocnego" słońca widoki były bardzo malownicze. Za Ivalo znajdujemy bajeczną miejscówkę na nocleg. Pocieszacz obowiązkowy.

Dzień szósty

Dziś mamy zamiar osiągnąć nasz główny cel. Po wczorajszej niepogodzie pozostało tylko zapomnienie. Mijamy Inari, granicę norweską. Jezdnia wygląda jak by ją czesano grabiami. Robią tak przy kładzeniu asfaltu, żeby zwiększyć przyczepność, jest jak papier ścierny. Na jednym z postojów zauważam że moja tylna opona jest nienaturalnie zaczerniona, jakby przypalona. Myślę sobie że to nie mit co pisali w necie o tutejszych drogach. Przyglądam się bliżej i… k…wa jego m…ć!!! Zakląłem szpetnie po polsku! Boki opony prawie całkiem wydarte. Mirek patrzy z politowaniem i stwierdza że mam mało luftu. Sprawdzam. Mam mało, trochę ponad atmosferę. Dopompowuję, wycieku nie słychać – jedziemy dalej. Co postój sprawdzam ciśnienie w kołach, na razie się utrzymuje. Ciekawe ile przejadę na tej oponie. Dopiero za Lakselv widzimy renifery. Pasą się w małych grupkach, im dalej na północ, tym jest ich więcej. Miłą niespodzianką był brak poboru opłat za przejazd tunelem na wyspę, ale na cyplu i tak nas skasowali. Dojechaliśmy tam dobrze po dwudziestej drugiej, a jasno jak by w popołudnie. Pochodziliśmy, pooglądaliśmy, polansowaliśmy się i pojechaliśmy szukać noclegowiska. Znaleźliśmy fajne miejsce w cieniu za wzgórzem. Namioty rozbite, a tu nagle wyszło słońce… trzeba będzie spać w czapeczce na oczkach  – mówi Mirek.

Dzień siódmy

Obudziło nas ostre, polarne słońce. Śniadanie, toaleta i w drogę. Tym razem pogoda nas rozpieszczała. W Alta drogę zablokowała ciężarówka stojąca w poprzek jezdni. Dowiedzieliśmy się, że prowadzone są roboty strzałowe w związku z modernizacją drogi. Po wybuchu jeszcze chwila postoju ze względu na uprzątnięcie rumowiska skalnego. W końcu nas puścili, niesamowite jak szybko uporali się z rumoszem. W między czasie kontrola opon, ciśnienie stabilne, moje też. W Birtavarre skręcamy w lewo i kierujemy się w stronę jeziora Guolasjovari. Po pewnym czasie asfalt zamienia się w szuter. W kilku miejscach usypane są na drodze są otoczaki z pobliskiej rzeki. Wojtek potrzebuje pomocy, pomaga mu Marek. Ja z Mirkiem w zapomnieniu za resztą grupy cieszymy się kilkoma szutrowymi agrafkami. Chłopaki w końcu nas doganiają, Marek nas opiep…a. W pewnym momencie na trasie zalega zaspa śnieżna. Mirek próbuje przejechać, po paru próbach rezygnuje. Rozbijamy obóz przy drogowskazie na Halti. Żartujemy z Wojtka że jest pierwszym motocyklistą, który wjechał tu na VFR’ze.

Dzień ósmy

Wyruszyliśmy we trzech. Ja, Mirek i Marek. Wojtek został. Dobrze sobie to skalkulował – w obie strony prawie trzydzieści kilometrów. Etap pierwszy nie był trudny, pogoda dopisywała. Po niecałych trzech godzinach dotarliśmy do chatki, która miała być schronem. Stan jej był rozpaczliwy, w środku prycza, stolik i koza. żeby tam przenocować naprawdę życie musiałoby być zagrożone. Przed budynkiem tablica informacyjna  z naniesioną mapą topograficzną rejonu i zaznaczonym szlakiem na szczyt, tyle że w realu szlaku nie widać. Orientacyjnie udajemy się naprzód, bez ścieżki każdy wybiera sobie jak najbardziej wygodną trasę. Mirek w pewnym momencie zbacza za bardzo w lewo. Jest wysoko nad nami. Obserwuję go i widzę że może mieć kłopoty. Stoi na polu śnieżnym, jak straci równowagę to poleci ze sto metrów w dół i wyląduje na kamolach. Na szcęście udaje mu się przejść i schodzi w naszą stronę. Miejscami śnieg jest oblodzony. Mijamy pola śnieżne i wchodzimy w teren skalisty. Dalej nie widać żadnej ścieżki ani kopczyków. W końcu docieramy na szczyt, pogoda na horyzoncie zaczyna gwałtownie się zmieniać. Zastanawiam się czy nie zdążyłbym zrobić jeszcze Ridnitsohkki. Szacuję drogę.. nie, nie ryzykuję tym bardziej że nie mam tu zasięgu a chłopaki mają dosyć gór. Na dole Marek znacznie nas wyprzedził, widzimy jak w oddali zmierza do niego kład. Zatrzymuje się przy nim i go zabiera. Jesteśmy wściekli z zazdrości, my mamy jeszcze przed sobą minimum dziesięć kilometrów. Ciemne chmury wiszą już nad nami, na szczęście nie pada. Po powrocie w obozie stwierdzamy że trzeba zjechać maszynami w dół, przynajmniej do asfaltu. Zjeżdżamy do wioski i rozbijamy obóz przy rzece. Jestem zadowolony z dnia, reszta grupy mniej.

Dzień dziewiąty

Obudziło mnie stukanie kropel deszczu o tropik namiotu. Nie było monotonne, tylko takie z przerwami. Nie chciało mi się nawet wyłazić ze śpiwora, nie słyszę żeby ktoś już się kręcił po obozie. Podrzemałem sobie tak jeszcze dobrych parę chwil. Nie ma rady! Trzeba wstawać i się stąd brać. Przestało na chwilę padać, wykorzystujemy moment i zwijamy obozowisko. Sprawdzam ciśnienie w kołach. Zeszło! Dopompowywuję i w drogę. Po drodze robimy kilka fotek w scenerii mini wodospadzików. W Narwiku odwiedzamy miejsca spoczynku i upamiętnienia naszych narodowych bohaterów. Wracamy w stronę Lofotów. Pogoda paskudna: mgła, deszcz i na dodatek nic nie widać. Dziwiłem się że w takich warunkach nie miałem problemów z utrzymaniem toru jazdy na winklach, na mojej kalecznej oponie. Wieczorem rozbijamy obóz w okolicach Løbakken.

Dzień dziesiąty

Rankiem nic nie wskazywało na poprawę pogody. Decydujemy się nie jechać na Lofoty. Wracamy do Narwiku. Dalej jedziemy wzdłuż Ofotfjordu, pokonujemy wzniesienie z licznymi zakrętami. Dzisiaj pierwszy raz przeprawiliśmy się lokalnymi promami. Kursują ciągle. Przed wjazdem inkasent pobiera opłatę. Można płacić gotówką lub kartą. Motocykle stawia się z przodu, nie było potrzeby zapinać ich pasami jak na promie pełnomorskim. W części osobowej jest jak w olbrzymim samolocie. Są również kabiny prysznicowe, z których można korzystać w cenie promu, oczywiście jak przeprawa będzie wystarczająco długa. Ceny są zaskakująco niskie w porównaniu z innymi usługami i towarami. Średnio przeprawa taka kosztuje ok. dwadzieścia złotych. Stalowoszare chmury wciąż wiszą nad nami, a my połykamy kilometry. Mimo złych warunków widoczność na dole, w fiordzie jest przyzwoita, jedziemy jakby pod olbrzymią pierzyną. Wieczorem dojeżdżamy do Rodnam. Tam wynajmujemy domek na campingu. Gorący prysznic jak najbardziej dzisiaj pożądany, szkoda że tylko cztery minuty.

Dzień jedenasty

Rankiem naszą uwagę przykuły, zanim opuściliśmy camping, lotnicze manewry wojskowe. Co kilka minut niebo nad Skjerstadfjorden przecinały dwa myśliwce, jak przypuszczaliśmy w grze wojennej. Myśliwce startowały najprawdopodobniej z lotniska w Bodø. Po śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą drogę. Po godzinie jazdy dotarliśmy do norweskiego koła polarnego. W środku skalnego pustkowia wyłania się centrum z pamiątkami. Wokół kilka monumentów symbolizujących niniejsze miejsce, oraz betonowy relikt dawnej przyjaźni radzieckiej do innych narodów. Powyżej centrum jest poletko na którym turyści układają kopczyki, my również ułożyliśmy swoje. W Fossedur zatrzymujemy się na parkingu przy restauracji  z panoramicznym oknem na wspaniały widok wodospadu. Schodzimy ścieżką na tyle blisko, jak pozwala zdrowy rozsądek. Opadająca woda wytwarza gęstą mgłę, która zalewa nam obiektywy aparatów. Pod wieczór niebo zaczyna się oczyszczać z chmur. W Steinkjer zatrzymujemy się przy markecie i robimy drobne zakupy. Zaczynamy szukać noclegu. Recepcje na kolejnych campingach są pozamykane, a i tak wolnych miejsc nie widać. Jak łatwo na północy było można rozbić się byle gdzie, tutaj już nie jest tak prosto. Każdy kawałek płaskiego terenu jest zagospodarowany i lub ogrodzony. Chcemy rozbić się jak najbliżej jeziora w związku z czym wjeżdżamy jak nam się wydawało we właściwa boczną drogę. Biegnie ostro pod górę wzdłuż niej i po niej spływa mini potok. Niestety miejsc dogodnych nie było a droga biegła do prywatnego gospodarstwa. Przy nawrocie tylne koło mi zabuksowało i wyłożyłem maszynę na boku. Cholera. Próbuję postawić ją na koła ale bezskutecznie. Trzeba będzie ściągać kufry żeby odchudzić motocykl. Zauważywszy moją nieobecność, z pomocą zjawiają się Mirek z Wojtkiem. Stawiamy maszynę do pionu i powoli zjeżdżam na drogę główną, gdzie czeka Marek. Zmęczeni dopiero w Stjørdal znajdujemy miejscówkę na nieczynnym boisku przerobionym na tor kartingowy. Moja tylna opona wygląda już nieciekawie, chyba będę decydował się na jej wymianę.

Dzień dwunasty

Przed jazdą krótki przegląd motocykli. Przyzwyczaiłem się do nieoczekiwanej zmiany ciśnienia w ogumieniu, zresztą częstsza kontrola sprzętu eliminuje wpadki kosztownych napraw, która poniekąd dziś mnie czeka. Marek stwierdza wadliwe działanie (niedziałanie) smarowniczki łańcucha. Sprawdzamy – ma pęknięty przewód i zapowietrzony układ. Wymiana całego wężyka okazuje się zbyt skomplikowana w obecnych warunkach, decyduje się na założenie opaski z wężyka o większej średnicy. W Trondheim znajdujemy serwis motocyklowy BMW! Nie mogłem trafić na bardziej lepszy czyt. droższy. Oczywiście nie pozwoliłbym sobie na przyjęcie ceny przez serwis, targuję cenę z 3250 na równe 3000 koron. Mechanik stwierdza że wymiana opony zajmie mu jakieś cztery godziny! Mój Boże, toż ja gwiazdę w kombajnie szybciej wymieniam. W miedzy czasie jedziemy na skocznie. Po powrocie płacę i płaczę. Po opuszczeniu Trondheim pogoda znacznie się poprawia, znikają chmury a na niebie króluje słońce. Pędzimy wzdłuż, przeprawiamy się promami w poprzek fiordów, przejeżdżamy licznymi tunelami pod górami, wspinamy się serpentynami na kolejne przełęcze. Jest pięknie, dziś jest kwintesencja jazdy motocyklem. Widoki zapierające dech w piersiach no i oczywiście nowiusieńka opona, która trzyma się nawierzchni jak by była do niej przyklejona. Nawet zapomniałem o znacznie odchudzonym portfelu. Wieczorem dojeżdżamy do Drogi Orłów. Zatrzymujemy się i podziwiamy widoki. Wojtek z Markiem pozostają trochę dłużej i robią zdjęcia, ja z Mirkiem zjeżdżamy w dół do Geiranger i znajdujemy camping, gdzie czekamy na chłopaków. Wojtka z Markiem nie widać. Dzwonimy, nie odbierają. Po pewnym czasie nawiązujemy kontakt i grupa się zbija. Marek i Wojtek są oburzeni że na nich nie zaczekaliśmy. Idziemy spać w milczeniu, w końcu to już dwunasty dzień razem, wysokie napięcia są nieuniknione.

Dzień trzynasty

Po przebudzeniu wszelkie złości poszły w niepamięć, nikt nie wspominał wczorajszej bury. Woda w jęzorze fiordu była gładka jak lustro a nad nami niebo zakrywał gęsty, siwy kożuch chmur. W  Geiranger zacumowany stał luksusowy liniowiec Queen Elizabeth. Musiał przypłynąć nocą. Chmury zaczynają się rozrzedzać a my zbieramy się do wyjazdu. Wąskimi serpentynami wspinamy się ponad poziom chmur. Krajobraz zaczyna robić się zimowy, chmury mamy już daleko pod nami. Przejeżdżamy obok zamarzniętego jeziora Djupvatnet. Tutaj asfalt zmienia się w szuter (prywatna droga Nibbevei), na którym kozaczę próbując wprowadzić tylne koło w kontrolowany, czasami bardziej czasami mniej, poślizg. Dojeżdżamy do szczytu Dalsnibba, z którego rozciąga się panorama na Geirangerfiorden. Kilka pamiątkowych zdjęć, wizyta w sklepiku z pamiątkami i pora wracać. Podczas wprowadzania kolejnych danych do nawigacji orientujemy się że wczoraj pomyliliśmy trasę a Trollstigen zostawiliśmy po tyle. Nie ma rady, trzeba wracać. Zjeżdzamy z powrotem do  Geiranger, pokonujemy ponownie drogę orłów i kierujemy się w stronę Åndalsnes. Zjazd Trollstigen wygląda obiecująco. Droga wąska i stroma. W połowie drogi znajduje się kamienny most przerzucony nad wodospadem Stigfossen, który można podziwiać z pobliskiej zatoczki. Tam też się zatrzymaliśmy żeby zbić grupę. Na dole, w dolinie rzeki Rauma robimy sobie zdjęcie przy znaku „uwaga trole”. Jadąc dalej dość szybko skończyły się górskie klimaty, zamieniając się w niewielkie pagórki na których rozlegają się pola i łąki. Krajobraz zmienił się na rolniczy o czym poinformował nas wszędobylski smród rozlewanej gnojówki, który ciągnął się aż do wieczora. Chyba trafiliśmy na narodowy dzień rozlewu gówna w tym kraju. W Lillehammer rozpoczęła się dwupasmówka. Kilometry uciekały, a my już stęsknieni zbliżaliśmy się do domu coraz bardziej. W Jessheim na stacji paliw Wojtek zauważa wystające druty z tylniej opony. Do Oslo mamy niecałe pięćdziesiąt kilometrów. Musimy tam dojechać! Na złość zaczyna padać. W Oslo odnajdujemy serwis, tyle że jest już późno, jest zamknięty i leje. Decydujemy się na nocleg w domku na campingu Bogstad Camp za bagatelka trochę ponad sześć stówek. Jesteśmy wykończeni, wiec cena nie robi dziś na nas wrażenia. W domku Marek rozpieszcza nasze podniebienia wykwintnym spaghetti z cebuli i smażonych kiełbasek z dna kufra. Będzie się w nocy pier - działo... 

Dzień czternasty i piętnasty

Rano wstajemy i… ciągle pada. Z utęsknieniem za błękitem spoglądamy w niebo aż deszcz oczy nam zalewa. Ubieramy kombinezony przeciwdeszczowe, poczym jedziemy do serwisu. Tam spotkało nas miłe zaskoczenie, pracują tam Polacy! Wojtkowi z tego tytułu udaje się ustalić zakup i usługę za prawie naszą, krajową cenę. Chłopaki nawet tempo roboty mieli nasze. Wypiliśmy po kawie i jedziemy dalej. Przed granicą ze Szwecją przestaje padać, za to wzmaga się wiatr. Cholernik był tak zmienny że nieszło się do niego ustawić. Wymiatało mną na wszystkie strony a kufry i wór działały jeszcze dodatkowo jak żagiel. Chyba był to najgorszy odcinek trasy, jeszcze nie byłem tak zestresowany na tej wyprawie. Po obu stronach drogi górowały olbrzymie wiatraki, zauważyłem że ich skrzydła śmigieł były nienaturalnie wygięte – tam dopiero musiało wiać! Przed Ystad znów zaczyna padać. Dojeżdżamy do przystani promowej. W miejscu poboru opłat siedziała piękna blondynka. Zauważyłem „głośno” że to najpiękniejsza dziewczyna jaką widzieliśmy w całej Skandynawii, pani na mnie się spojżałą i podziękowała po polsku. Robię buraka, ale cieszę się że to właśnie Polka. Praktycznie od razu nas zapakowali na prom, zabezpieczyliśmy maszyny pasami i udaliśmy się na pokład pasażerski. Zamawiamy kolację i polskie piwo… dużo piwa za normalną cenę - pięć zeta za 0,33l. „Zmęczeni” zasypiamy.

Polska przywitała nas tak jak pożegnała – deszczem. Wyjeżdżamy z portu, tankujemy i w drogę do domu. Wszędzie widać tak bardzo utęsknione nasze polskie klimaty: wieczne remonty dróg, dziury i koleiny. Jest bosko. W tych objazdach na remontach rozbija się grupa. Znajdujemy się dopiero za Świebodzinem. Przed Wrocławiem na dobre się wypogodziło, wjazd na A4, A1 i prawie w domu. Na koniec kawa u Mirka.

Video created by Neuman Mirosław

Podsumowanie

Jechałem Hondą XL700V z 2011 roku bez ABS’u. Dodatkowe wyposażenie stanowiły podgrzewane manetki Oxford, które zdały egzamin i przydały się, w szczególności w mokre dni. Handbary nie ochraniały całkowicie przed deszczem i rękawice miałem mokre. Honda miała nieoryginalną podwyższaną szybę przednią, mimo to i tak będę musiał dokupić jeszcze deflektor. Nie chroniła mnie w stopniu zadowalającym przed podmuchami, za co płaciłem częstym bólem karku.  Posiadałem urządzenie do smarowania łańcucha własnej produkcji, patentu Mirka. Brak doświadczenia w dziedzinie dawkowania oleju na łańcuch spowodował że wykrwawiłem się z oleju już pierwszego dnia. Teraz już wiem że w deszczu choćby nie wiadomo jaką dawkę oleju podać, to łańcuch i tak będzie suchy. Z początku miałem olej przekładniowy, później nalałem zwykły silnikowy i tak objechałem do końca. Po 8kkm nie zauważyłem jakichkolwiek znaków zużycia łańcucha. Jedynie regulacja w Trondheim podczas wymiany opony, którą muszę przyznać, zniszczyłem na własne życzenie. Trzeba kontrolować ciśnienie w kołach. W motocyklu zainstalowałem tylko jedno gniazdko zapalniczki, które na tej wyprawie wystarczało do zasilania urządzeń. Muszę jednak przyznać ze doładowywałem tylko telefon. W przypadku większej ilości gadżetów przydatne jest dodatkowe gniazdo w tylnej części motocykla, które w przyszłości założę. Kufry firmy HF – TECH z Gostynia okazały się rewelacyjne, miałem dwie gleby parkingowe i jedną przy nawracaniu, kufry stanowiły niezłą ochronę przed uszkodzeniem maszyny. Dodatkowo miałem też worek podróżny z kodury o pojemności 80l. Ani kufry ani worek nie przemokły. Worek miał jedno niewielkie przetarcie od pasów ściągających. W kombinezonie dwuczęściowym polskiej produkcji spodnie nie przetrwały próby – materiał się wyczesał w kroku i na pasie z prawej strony. Poza uszkodzeniami mechanicznymi problemu nie było a co najważniejsze nie przemokły. Kurtka, część praktyczną zdała ale z estetyki pała. Po wyprawie wstawki klimatyzacyjne z siateczki postrzępiły się, wyglądała teraz jak by miała przynajmniej dziesięć lat. Kombinezon przeciwdeszczowy spisał się dobrze, za to ochraniacze na buty już wypieprzyłem. Z tankowaniem nie było żadnych problemów. Na północy przeważają stacje paliw bezobsługowe. Raz tylko jechaliśmy prawie na oparach, przed Inari, gdzie minęliśmy jedyną stację, która była zamknięta. W ciągu piętnastu dni przejechałem 7 894 km. Spaliłem 383.36l paliwa. Wychodzi średnio 4,85l/100km. Czy paliwo było lepsze? Nie zauważyłem żadnej różnicy ani w mocy, ani w spalaniu w porównaniu z naszą krajową benzyną.

bottom of page